Opowieść, jaką snuje Snyder, jest w gruncie rzeczy bardzo prosta. Dużo prostsza, niż mogłoby sugerować otwierające film długie i nad wyraz zawiłe wprowadzenie, które wygłasza zza kadru Anthony
Na początek: mały test Rorschacha. Jeśli w pierwszej scenie "Rebel Moon" zobaczycie fajowski statek przelatujący przez kosmiczny portal, jest duża szansa, że "Rebel Moon" się Wam spodoba. Jeśli jednak zobaczycie wielkiego metalowego penisa wyłaniającego się z kosmicznej waginy… cóż, powodzenia. Innymi słowy: bez rewolucji, wszyscy możemy zostać na okopanych pozycjach. Albo wchodzisz w konwencję, albo cześć. Zack Snyder nakręcił film dla tych, których przekonują dwa słowa: "Zack" i "Snyder". Oni nie będą czerpać złośliwej frajdy z przekręcania tytułu na "Bubel Moon" - i to oni "wygrają" spotkanie z filmem.
Opowieść, jaką snuje Snyder, jest w gruncie rzeczy bardzo prosta. Dużo prostsza, niż mogłoby sugerować otwierające film długie i nad wyraz zawiłe wprowadzenie, które wygłasza zza kadru Anthony Hopkins. Oto Kora (Sofia Boutella), która ukrywa się przed złym imperium na niepozornej rolniczej planecie. Ciężki but imperium dotarł jednak również tutaj. Kora musi więc skrzyknąć grupę śmiałków, którzy pomogą obronić grupę kosmicznych farmerów przed terrorem kosmicznych nazistów. I już. Chodzi o to, żeby dać laserowym miotaczom pretekst do zrobienia efektownego "bzium". To ten rodzaj prostoty, który bardzo łatwo obrócić przeciwko filmowi: bo za budulec tego "nowego", "oryginalnego" uniwersum robią najkliszowsze klisze z całym dobrodziejstwem inwentarza uproszczeń, skrótów myślowych i stereotypów. Znamy to dobrze - i to w licznych lepszych wersjach.
Nic dziwnego: początkowo "Rebel Moon" miał być spin-offem "Gwiezdnych wojen" i w DNA filmu wciąż czuć sporo George’a Lucasa. Mamy nawet obowiązkową "scenę w kantynie", czyli wizytę w spelunie zaludnionej przez międzygalaktycznych oprychów. Przy jednym ze stolików siedzi upiorny mały móżdżek, który wbił macki w jakiegoś nieszczęśnika i przejął kontrolę nad jego ciałem. To w sumie niezła metafora całego filmu. Bezwładne ciało sterowane złymi podszeptami jakiegoś pasożyta przypomina bowiem widza na łasce Zacka Snydera, mistrza przewagi formy nad treścią.
Reżyser "300" jest przecież najlepszy w komponowaniu epickich ujęć, najlepiej wypełnionych zwolnionym tempem, napiętymi mięśniami i zaciśniętymi zębami. Mniejsza o to, że czasem poziom fajności takich kompozycji przeczy idei, która stoi za obrazkiem (patrz: "Watchmen. Strażnicy"). Niestety, w "Rebel Moon" jest podobnie: ogon macha tu psem. Stylowe kadry nie służą Snyderowi do tego, by mógł posuwać do przodu historię. To historia służy Snyderowi do tego, żeby mógł komponować kolejne stylowe kadry.
Widz nieprzychylny powie więc, że "Rebel Moon - Część 1: Dziecko ognia" wygląda jak ciąg grafik wyplutych przez Midjourney po wpisaniu słów-kluczy: "Star Wars", "Diuna", "Harry Potter", "Frank Frazetta", "epic", "science-fiction". Nawet tzw. elevator pitch (krótkie, chwytliwe podsumowanie fabuły) filmu brzmi w tym przypadku wyjątkowo odtwórczo. Koncept ""Siedmiu samurajów" w stylu "Gwiezdnych wojen"" ociera się o tautologię i połykanie własnego ogona. Przecież sam Lucas inspirował się już Kurosawą. W rezultacie inwencja reżyserska Snydera sprowadza się do słów: "to samo, tylko bardziej".
Pewnie właśnie dlatego Snyder ma hopla na punkcie reżyserskich wersji. Tak zwane director’s cuts to przecież zazwyczaj wersje "bardziej". Snyder wywalczył swój cut "Ligi Sprawiedliwości" (trzeba przyznać: mimo wszystko lepszy od oryginału) i już zapowiedział, że po premierze "standardowych" wersji dwuczęściowego "Rebel Moon" na Netfliksie pojawią się wersje "premium": dłuższe i mocniejsze. Bardziej.
Akurat w tym wypadku jestem gotów uwierzyć, że wersje reżyserskie mogą przynieść - oprócz większej ilości fruwających w powietrzu flaków - poprawę. Jasne, jak na dwu-i-pół-godzinną pierwszą połowę filmu (druga część w kwietniu) "Dziecko ognia" jest całkiem samowystarczalną, domkniętą całostką. Problem w tym, że Snyder opowiada swoją historię, jakby robił tzw. speed run przez grę wideo. W którymś momencie film zmienia się po prostu w wyliczankę fabularnych faktów. Kora odwiedza kolejnych zakapiorów i kolejne twardzielki (tu Charlie Hunnam, tam Doona Bae czy Djimon Hounsou), a ci, dostawszy swoje pięć minut, dają się zaskakująco łatwo zrekrutować, po czym momentalnie wsiąkają w tło i do końca filmu nie robią już nic ciekawego. Kiedy na ostatniej prostej reżyser nagle zaczyna kombinować i grać z oczekiwaniami, jest już za późno, bo w międzyczasie zdążyliśmy uwierzyć, że wiele się tu już nie wydarzy.
Szkoda, bo wcześniej - mniej więcej przez pierwsze pół godziny "Dziecka ognia" - Snyder prowadził opowieść zaskakująco spokojnie i rzetelnie. Przedstawił nam bohaterkę, uruchomił konflikt postaw, czytelnie wyznaczył stawkę i stopniowo zbudował napięcie aż do kulminacyjnego momentu wystrzału z karabinu laserowego. Na tym etapie myślałem sobie: "hej, to się nawet ogląda". Możliwe więc, że gdzieś istnieje jakaś bardziej wyważona wersja filmu, z nieco bardziej pogłębionymi bohaterami i nieco lepiej wykorzystaną obsadą.
Przykładów na zmarnowany aktorski potencjał "Rebel Moon" nie brakuje, ale najkrótszą słomkę wyciągnął chyba Michiel Huisman. Charlie Hunnam przynajmniej może pobawić się metalowym uzębieniem i barwnym emploi sympatycznego łowcy nagród. Doona Bae przynajmniej nosi stylowy kapelusik i może pomachać sobie laserowymi mieczami. Huisman tymczasem gra kosmicznego rolnika Gunnara i wygląda jak zwykły facet, który przypadkiem zaplątał się na plan widowiska SF. W sumie - kiedy się nad tym zastanowić - wygląda też całkiem jak Zack Snyder. Może to kolejna niezamierzona metafora w filmie pełnym niezamierzonych metafor. Gunnar jest poniekąd sprawcą całego fabularnego zamieszania, bo próbował robić interesy ze złym imperium. Chciał dobrze, ale namieszał, wprawiając w ruch machinę złego hollywoodzkiego blockbustera. Wypisz, wymaluj, Zack Snyder.
Niestety: trudno ukryć, że "Dziecko ognia" ma problemy. A to ciężkie, deklaratywne monologi Kory ("wytrzebiono ze mnie słabość" itp). A to Ed Skrein grający złego Atticusa Noble'a na jednej, przesadnie intensywnej nucie. A to cały tabun logicznych absurdów. A to postać złego i brzydkiego geja-gwałciciela (!), nie wiadomo: wyraz ukrytych chłopackich fobii czy po prostu wyraz krótkowzroczności. Obstawiałbym to drugie.
Snyder nie jest bowiem intelektualistą, kręci kino bebechów a nie kino głowy. Może sobie ekranizować Alana Moore’a (choć ewidentnie nie zrozumiał pierwowzoru "Watchmen"). Może sobie manifestować dekonstrukcję i feminizm (choć w "Sucker Punch" to byle preteksty, by pokazać dziewczyny w kusych spódniczkach). Może sobie kręcić filmy w namaszczonym, niby-arthouse’owym stylu (choć "Armia umarłych" to po prostu akcyjniak klasy B). "300" pozostaje drogowskazem dla jego kariery, a Frank Miller jego duchowym patronem - nawet jeśli koniec końców bliżej mu do takiego Todda McFarlane’a. Todd lubi groteskowe gęby, falujące łańcuchy i skołtunione peleryny, Zack lubi zwolnione tempo, wykrzywione w gniewie facjaty i patos (hej, a może to Snyder powinien nakręcić reboot "Spawna"?). To wszystko nie wady, tylko estetyczne wybory. Wybory, które - jak to wybory - mają swoje konsekwencje. Artysta-intelektualista ryzykuje, że jego dzieło będzie hermetyczne, nieczytelne, zimne. Artysta-bebeszysta też ryzykuje - tylko że czym innym.
"Rebel Moon" to po prostu ciąg konsekwencji konkretnych artystycznych preferencji. Wszystko płynie tu ze Snydera i jego autorskiego emploi. Bezczelna odtwórczość filmu jest wynikiem totalnej powagi: reżyser nie puszcza oka, nie robi cudzysłowu, nie bawi się w ironię, w Marvela. Kręci operę SF, jakby nikt nigdy wcześniej nie nakręcił opery SF. I jest w tym szczery, może wręcz niewinny (ktoś powie: naiwny, ktoś powie: gówniarski, ktoś powie: głupi, wszyscy pewnie będą mieli rację). Snyder przypomina siedzącego samemu w kącie chłopczyka. Chce po prostu zderzać ze sobą zabawki w akcie czystego eskapizmu, czystej kompensacji. Dlatego jedni widzowie znajdą tu podnietę i katharsis, a drudzy podejrzliwie zadumają się nad toksycznymi skutkami takiej podniety. Jak już pisałem: statek kosmiczny dla jednych, dla drugich penis.
Pewnie właśnie dlatego najsilniej wybrzmiewa w "Rebel Moon" wątek robota Jimmy’ego (Anthony Hopkins). Jimmy to taki C-3PO z "Gwiezdnych wojen", który zamienił komizm na patos: C-3PO jako zbolały outsider. Relikt dawnych, lepszych czasów i popychadło wrednych osiłków. Wykpiwany i wyśmiewany mechaniczny podstarzały chłopiec, który sam jest niczym zabawka oddelegowana do kąta. Ale okaż mu trochę uczucia i urośnie w oczach, a jego diody zakwitną czerwonym pąsem. Speszony swoją pozytywną przemianą Jimmy nagle jednak znika z filmu i nie ma go na ekranie przez bite półtorej godziny. Ale potem wraca, nieśmiało choć dumnie, z metalowym czerepem przyozdobionym porożem. Skąd przychodzi? Trudno powiedzieć. Czyje rogi nosi? Kto wie. Czemu je założył? To akurat oczywiste: bo rogi są cool. I tyle w temacie.
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu